W polski krajobraz zawsze były wpisane topole. Rosły w szerokich dolinach rzek, starorzeczach, na podmokłych łąkach. Topole białe -białodrzewy, topole czarne – sokory, topole drżące – osiki. Górowały nad zaroślami wierzbowymi, wychylały się z mgieł zasnuwających równiny. Piękne, potężne, swojskie drzewa. Pożytku z nich było niewiele: drewno za miękkie na budulec, za mało energetyczne na opał, za kruche na meble. W dolinach zajmowały miejsca najżyźniejsze, te, gdzie przy okresowych wylewach zbierały się cenne namuły, niesione przez rzeki.
W XVIII wieku w ogrodach sentymentalnych, zakładanych w okolicach Warszawy, srebrnokory białodrzew i strzelista topola czarna (zwana też nadwiślańską) miały naśladować swym pokrojem śródziemnomorskie oliwki i cyprysy. Jednak powojenna potrzeba wykorzystywania każdego kawałka ziemi sprawiły, że topole zostały wyparte z ich siedlisk naturalnych.
I może w ogóle by zniknęły, gdyby nie pewien teoretycznie słuszny pomysł. Oto przypomniano sobie, że w Europie topole są najszybciej rosnącymi drzewami. Zgodnie z założeniem, że to, co przydatne, jest piękne, uznano, że warto nimi obsadzić całą Polskę. Na wyścigi zakładano plantacje. Wprowadzano obce gatunki topoli, jeszcze szybciej rosnące niż rodzime. Przeliczano już te tony drewna do produkcji papieru, sklejki, zapałek i płynące z tego ogromne zyski. Przecież 20-letnia topola daje tyle samo surowca co 100-letnia sosna!
Zapatrzono się na Holandię, gdzie płaski krajobraz urozmaicają rzędy topoli, sadzonych dla miękkiego drewna, używanych do produkcji sabotów i po to, by odwadniały tereny wydarte morzu.
Kiedy rzucono hasło „Sto milionów drzew na 1000-lecie Państwa Polskiego”, akurat zaczęła się moda na topole. Na osiedlach, rynkach, parkach, ulicach pojawiły się głównie ich korony. Innych drzew posadzono niewiele.
Minęło trzydzieści lat. Topole – niemalże monokultura lat sześćdziesiątych – są już ogromnymi drzewami. Ich sztywne szeregi dominują w krajobrazie. Okazało się, że przewidywania ekonomistów nie do końca się sprawdziły. Obce gatunki topoli chorują, są atakowane przez grzyby. Usychają w osiedlach, wyłamują się w czasie burz, niszcząc drogi, budynki, linie energetyczne.
Jak na drzewa, topole żyją krótko, bo tylko 100-120 lat. Eksperyment z topolami wyraźnie się nie udał, dlatego sądzę, że nie należy ich już wprowadzać do parków i ogrodów. Kiedy zginą śmiercią naturalną w naszych miastach, powinny rosnąć tam, skąd przybyły: w dolinach rzecznych. W takim środowisku ich wady – szybki wzrost i żarłoczność – stają się zaletami. Pochłaniając ogromną masę składników pokarmowych, drzewa te są naturalnymi oczyszczalniami wód opadowych, spływających z przenawożonych pól. Jak widać, wszystko w przyrodzie ma swoje miejsce.